Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Kultura: Jedna z najbardziej uznanych polskich artystek sztuk wizualnych z wystawą w Szczecinie [ZDJĘCIA]

Agata Maksymiuk
Natalia Sobotka, FB: @fotosobotka
Choć większość powie, że na sztuce się nie zna, to mało kto nie podejmie wątku szczecińskiej Frygi, pomnika smoleńskiego czy warszawskiej palmy. Podsumowując: choć nie zawsze sztukę rozumiemy, to jednak jej potrzebujemy. Szczególnie tej dobrze zestrojonej z otoczeniem. Jak to działa, zapytaliśmy artystkę Joannę Rajkowską przy okazji premiery jej wystawy „Samobójczynie” w Trafostacji.

Do końca czerwca można oglądać wystawę „Samobójczynie” w szczecińskiej Trafostacji. Dlaczego akurat Szczecin i TRAFO, a nie np. Warszawa i Zachęta?
- Odpowiedź jest prosta, zostałam zaproszona do Trafostacji przez Emilię Orzechowską i Stacha Rukszę. „Samobójczynie” chciałam pokazać w ramach „Białego Kłamstwa”, wystawy Emilii i Stacha w Bytomiu. Jednak kiedy zobaczyli moją propozycję stwierdzili, że projekt wymaga oddzielnej ekspozycji. To nie bez znaczenia, bo „Samobójczynie” to niesłychanie pracochłonny projekt, cała praca jest ręczną robotą. Wydruki zdjęć wymagały bardzo precyzyjnego krojenia na paski i równie precyzyjnego przyklejania na aluminiowe profile. I pewnie na „Białe Kłamstwo” bym nie zdążyła.

W produkcji prac musieli towarzyszy asystenci?
- Nie stać mnie na asystentów. Jedynym człowiekiem, który mi pomagał, był mój partner Andrew. To on przygotował większość elementów wymagających fizycznego wysiłku, jak np. szlifowanie profili, cięcie płyt i łączenie ich w konstrukcje. To była lwia część roboty. Gdybym miała zrobić to sama, pewnie byłabym dopiero w połowie projektu. Początkowo zakładałam, że „Samobójczynie” ukażą się w mniejszych formatach - 25 na 35 cm. Zresztą cztery fotografie spośród ośmiu były zrobione dwa lata wcześniej właśnie w tej wielkości. Okazało się jednak, że kiedy oglądamy obraz ciała o dziesiątki razy mniejszego od własnego, empatia, która się w nas włącza działa inaczej, niż kiedy oglądamy jego powiększenie do rzeczywistych rozmiarów. Nie było wyjścia. Prace musiały być duże.

Konstrukcja zdjęć ma nietypową formę…
- ...tak, dzięki temu przechodząc z jednego widoku pracy do drugiego, dostrzegamy różnicę między ciałem, które żyje, a ciałem, które nie żyje. To pewnego rodzaju gra, która pozwala zrozumieć, że tak naprawdę odległość jaka dzieli jedno od drugiego jest tak ogromna, że nic się nie da z tym zrobić. W pewnym momencie zaczynamy czuć bezradność i chciałabym, żebyśmy zostali na tym poziomie. Bo tak jest, jesteśmy bezradni.

„Użyczenie” swojego ciała samobójczyniom musiało być obciążające dla psychiki. Jak trudne było tworzenie zdjęć?
- Obciążający był wybór fotografii. Pomagał mi fotoedytor, który ma dostęp do zdjęć, do których śmiertelnik nie dotrze. Po trzech godzinach patrzenia na obrazy rozerwanych ciał, przychodzi moment, kiedy człowiek ma ochotę zwymiotować. Rusza po prostu empatia, taki wewnętrzny skurcz. W momencie gdy zaczyna się sesja fotograficzna, to gdzieś umyka. Pojawia się zawodowstwo fotograficzne i w pewnym sensie aktorskie. Zdjęcia wymagały bardzo specyficznego rodzaju skupienia i intymności. Ułożenie mojego ciała musiało być przeźroczyste, bezradne. To był moment odpowiedzi na fotografię, odpowiedzi żywego ciała na martwe ciało. Pojawiają się tu nie tyle aspekty psychologiczne, co „coś” ujawniającego się w napięciu lub rozluźnieniu mięśni. Musiałam być perfekcyjnie ułożona. Szalenie istotne było też światło. To od niego w dużej mierze zależał efekt końcowy.

Wspomniała Pani, że wystawa była pracochłonna. Ile czasu trwała praca nad jednym zdjęciem?
- Zaczęliśmy w grudniu. Gdyby to policzyć wyjdzie, że nad każdym zdjęciem pracowaliśmy około dwóch tygodni.

Fotografie dotykają problemu deficytu empatii i braku zrozumienia tytułowych samobójczyń przez społeczeństwo. Kobiety, które w naszym mniemaniu powinny dawać życie - tu odbierają je sobie i innym. Jesteśmy w stanie rozprawić się z tym tematem samodzielnie? Nie potrzeba nam wskazówek specjalistów, psychologów?
- Nie sądzę, żeby sztuka potrzebowała narzędzi, które ją tłumaczą. Moim zdaniem siła sztuki polega właśnie na tym, że tych narzędzi nie ma, albo że sztuka nas ich pozbawia. Przynajmniej ja taką sztukę uprawiam. Oczywiście, są prace które wymagają wiedzy i dokładnego zgłębienia ich kontekstu, by móc je właściwie odczytać, jednak świadomie rezygnuję z tych „podpórek”. Zdaje się na odbiorców - ich empatię lub jej brak. W przypadku „Samobójczyń” to właśnie empatia, ciało, fizyczność, pamięć ciała zostają aktywowane w taki sposób, by widz czy widzka poczuli ten rodzaj bezradności, który nadchodzi w obliczu dramatu, jakim jest samobójstwo. Nikt z nas nie ma w sobie skryptu - co zrobić z widokiem ciała rozerwanego w wyniku aktu samobójczego. Trudno znaleźć rytuał, który odpowie, jak się zachować. W pewnym stopniu religie pomagają się z tym rozprawić. Jednak wydaje mi się, że odpowiedź ciała jest bardziej ryzykowna, i poprzez nią właśnie możemy dotknąć tej sytuacji. O nic więcej nie proszę widzów mojej wystawy, jak o tego rodzaju odpowiedź.

W pewien sposób przyzwyczailiśmy się kojarzyć Pani prace z przestrzenią publiczną. Czy „Samobójczynie” również mogłyby być prezentowane na zewnątrz? Jak mogłoby to zmienić odbiór wystawy?
- „Samobójczynie” to praca studyjna, taka która powstaje w ciszy pracowni. Dochodzą do tego elementy technologiczne. Takich prac po prostu nie da się pokazać w przestrzeni publicznej. Po pierwsze, mogą nie przetrzymać warunków atmosferycznych. Po drugie, wymagają skupienia. Wymagają tego, by żadne inne konteksty nie mieszały się z ich znaczeniami i nie dopowiadały innych. Przestrzeń publiczna to wielość wątków, które zmieniają sam projekt i jego substancje. Np. palma w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, to nie tylko palma. Sztucznych drzew na świecie są miliony. To jest wszystko to, co stanowią Aleje Jerozolimskie - ich historia i trauma, wszystko to, co się tam stało i co się dopiero stanie.

Samo umieszczenie sztuki w przestrzeni publicznej wystarczy, by ludzie się do niej zbliżyli, by ją poznali?
- Nie sądzę. Trzeba zacząć od tego, że obiekt - rzeźba czy obraz umieszczone w przestrzeni publicznej, niekoniecznie będą sztuką publiczną. Usytuowanie sztuki w przestrzeni publicznej jest pewnego rodzaju umiejętnością choreografii kontekstów. Utworzenia z nich spektaklu, który trwa 24 godziny na dobę, lekko zakrzywia czasoprzestrzeń i zmienia dany fragment miasta. Praca musi po prostu gadać z otoczeniem. To bardzo dynamiczny rodzaj sztuki, trzeba mieć wyczulone ucho i oko na to, co opowiada dany fragment miasta.

Wystawiona w Szczecinie rzeźba Fryga Maurycego Gomulickiego od początku budziła kontrowersje, poczynając od jej wartości po stan techniczny. Nie została zaakceptowana, w końcu zniknęła z przestrzeni miasta. Artysta zawiódł?
- Widziałam wizualizację Frygi podczas prezentacji w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Jej projekt wyglądał bardzo dobrze, nie wiem jak wyszła na żywo. Myślę jednak, że Maurycy miał po prostu strasznego pecha. Na niepowodzenie zawsze składa się wiele czynników, ...ale po kolei. Sztuka w przestrzeni publicznej zawsze jest droga, choćby ze względu na jej rozmiary. Pamiętam, że tworząc „Dotleniacz” w Warszawie, mieliśmy na jego realizację 80 tys. złotych, cały projekt pochłonął 200 tys., a i tak większość materiałów była sponsorowana, łącznie z liliami wodnymi. Taka suma to naprawdę nic na budowę ogromnego stawu i jego otoczenia. W przypadku Frygi chyba wszystko co mogło pójść źle, poszło źle - łącznie z technologią realizacji. Maurycy opowiadał mi, że Fryga w pewnym momencie zaczęła pękać. To był gwóźdź do trumny. Ze sztuką publiczną jest też tak, że ona musi dobrze się starzeć, bo codziennie zmaga się z pogodą. Jeśli weźmie się to pod uwagę w procesie samego projektowania, niektóre efekty jak przebarwienia, zacieki czy obecność różnych żyjątek, może być pożądana.

Projekt „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich”, czyli wspomniana już palma również mierzyła się z podobnymi problemami co Fryga, jednak przetrwała. W czym tkwiła różnica? W mentalności społeczeństwa?
- Palma miała szansę przetrwać bardzo burzliwe lata rządów prawicy w Warszawie. Lech Kaczyński, który podobno osobiście nie znosił palmy, nie dał rady się jej pozbyć. Do jej obrony społeczeństwo powołało KOP, czyli Komitet Obrony Palmy. Nagle okazało się, że palma jest ważnym symbolem dla ludzi wykluczonych. Na protest przyszli wszyscy: od Zielonych, przez osoby zmagające się z HIV, po społeczność LGBT. Jednak cały ten proces akceptacji trwał lata, musieliśmy mocno zagryzać zęby. Cena, jaką ponieśliśmy była wysoka. Przez pierwsze 5 lat regularnie stawaliśmy na rusztowaniach i naprawialiśmy palmę za własne pieniądze. To się odbywało w strasznych warunkach - wśród spalin i obelg kierowców, często całymi dniami, w mrozie czy skwarze. Mam wrażenie, że przetrwaliśmy, bo do końca nikt się nie zastanawiał, dlaczego to robimy.

Co w takim razie „robi nam” szuka publiczna? Stawia pytania, prowokuje, komentuje czy może wskazuje lub rozwiązuje problemy?
- Wydaje mi się, że ten rodzaj sztuki robi to wszystko naraz. Ja generuję zazwyczaj dodatkowy problem, wprowadzam jeszcze jeden punkt grawitacji, pewien rodzaj surrealnej optyki. W przypadku „Dotleniacza" na Placu Grzybowskim wszystkie wynikające z lokalizacji problemy zmieniły oś sporu. Nagle znalazł się język, w którym ludzie zaczęli mówić o Placu Grzybowskim w zupełnie inny sposób. Zaczęli inaczej o nim myśleć, widzieć go i słyszeć. Generalnie, każda skuteczna sztuka nie tylko mówi o naszych problemach, ale mówi o tym, jak my mamy się do rzeczywistości w ogóle, jak wygląda powierzchnia naszego styku ze światem.

A co zrobić z takimi eksponatami jak pomnik smoleński projektu Jerzego Kaliny? Jego również powinniśmy traktować w kategorii sztuki? Ledwo go odsłonięto, a już zarzucono twórcy plagiat i obarczono konstrukcję hasłem „schody donikąd”.
- Nie miałam okazji oglądać tego pomnika. Jesteśmy w trakcie przeprowadzki z Wielkiej Brytanii do Polski. Również mentalnej. Codziennie czytam The Guardian, rzadziej polską prasę. Mam spore zaległości. Dla mnie afera smoleńska i jej adoracja są trochę abstrakcyjne. Po za tym budowanie pomnika katastrofie, której najprawdopodobniej można było uniknąć, gdyby nie zawziętość Lecha Kaczyńskiego, to aberracja sama w sobie. Czemu tu się kłaniać? Nie wiem. Tak naprawdę nie mam w sobie przestrzeni na myślenie o tym temacie. Jeśli inni artyści zaczęli wyciągać ręce w stronę tego tematu, to w końcu na któreś pokolenie spadnie obowiązek rozliczenia się z tą sztuką. Nie jestem w stanie uczestniczyć w tej histerii, bo jednak jest to po prostu histeria. Może nie jest to za dobra reakcja. Ale na razie czuję tylko lekki niesmak.

Obecna polityka nie daje poczucia, że Polska jest dobrym mecenasem sztuki, że zna się na sztuce i potrafi się nią zajmować. Wystarczy przywołać głośny przykład zakupu kolekcji Czartoryskich - chaos i nieprzemyślane decyzje. To dobre wrażenie?
- W Polsce odziedziczyliśmy wiele dobrych zwyczajów po komunizmie, np. utrzymywanie miejskich galerii. Tego już nie ma na zachodzie. Dla przykładu, sztukę w Wielkiej Brytanii do przodu popycha zdecydowanie prywatny kapitał. Wszystko przez prywatnych sponsorów, wielkie koncerny ich brudne łapy i brudną kasę. Dobrym przykładem jest tu afera wokół fundacji Sacklerów, rodziny, która produkuje Oxycontin, opioid. Ich pieniądze są umoczone we krwi, w setkach tysięcy przedawkowań, w ludzkim nieszczęściu. Jednocześnie te pieniądze przepływają wielką falą przez świat sztuki. Świat sztuki jest wielką pralnią brudnych pieniędzy. Uczestniczenie w nim wymaga silnych nerwów i umiejętności protestu w odpowiednich momentach. To trudna sytuacja, z której nie ma dobrego wyjścia. Z kolei pieniądze publiczne, które wydaje na sztukę Polska, są najprzyzwoitszą formą jej finansowania. Niestety, mamy prawicowe władze i spora część pieniędzy idzie w bezsensowne produkcje religijne, świątynia opatrzności rośnie w siłę. U władzy stoją ludzie, którzy istoty sztuki nie rozumieją. To koszt systemu demokratycznego. Takie władze wybraliśmy jako większość, więc teraz za to płacimy. Musimy to przeczekać.

A zdradzi nam Pani nad czym obecnie pracuje?
- Szczerze? Chciałabym w tym roku już nic nie produkować. Mam jednak kilka projektów, którymi będę musiała się jeszcze zająć. Mam na przykład obowiązki dotyczące projektu „Rydwan” z 2010 roku, który być może w tym roku odbędzie kilka podróży. Jednak prawda jest taka, że przez ostatnie miesiące byliśmy zakopani w pracy. W domu nie sprzątaliśmy od grudnia. Mój facet dotknął dziś pierwszego okna, które nie było myte chyba przez rok i nagle zobaczyliśmy, że za oknem jest zielono (śmiech). Moja córka pyta się mnie, kiedy będzie „dzień szwacza”, „dzień bawiacza” i “dzień odpoczywacza”. Obiecałam, że już niedługo, że podczas „dnia szwacza” uszyję jej sukienkę. I naprawdę marzę o tym, żeby się tym zająć, żeby zająć się domem i zwykłym życiem.

Joanna Rajkowska,

jedna z najbardziej uznanych polskich artystek sztuk wizualnych. Autorka rzeźb, fotografii, rysunków, obiektów i instalacji. Jej znakiem rozpoznawczym stały się prace w przestrzeni publicznej. W 2007 roku została laureatką Paszportu "Polityki" w kategorii "sztuki wizualne". W 2010 roku za swój dorobek artystyczny otrzymała Nagrodę Wielką Fundacji Kultury. Jej najbardziej rozpoznawalne prace to Palma - “Pozdrowienia z Alei Jerozolimskich”, “Dotleniacz”, “Dziennik Snów” czy “Pasaż Róży”.

Zobacz nowy magazyn wideo MM Trendy:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński