MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Okrągłe jubileusze Olgi Adamskiej w Szczecinie. Czy to czas podsumowań dla aktorki?

Małgorzata Klimczak
Małgorzata Klimczak
Ceni kobiety silne i odważne, zarówno na scenie, jak i w życiu. Każdą bohaterkę buduje w oparciu o swój ogląd świata i odciska na niej piętno swojej osobowości. W tym roku Olga Adamska obchodzi swoje 50. urodziny i wcale nie zamierza tego ukrywać. Z tego bierze się jej siła.

Po premierze „Fridy. Kolekcjonerki z Westendu” powiedziałam Ani Ołów Wachowicz, autorce tekstu, że sztuka jest bardzo nowoczesna. Ona odpowiedziała, że kobiety, bez względu na czasy, w których żyją, aż tak bardzo się nie różnią. Czy bohaterki twoich monodramów „My hrabiny nie płaczemy” i „Fridy” rzeczywiście są podobne?

- Jakkolwiek by się nie zmieniały czasy i okoliczności, w których żyjemy, pewna problematyka dotycząca tylko kobiet pozostaje. Stąd się bierze uniwersalizm tych tekstów. Jak mawiał Gustaw Holoubek w swoim najpiękniejszym aktorskim credo: „To, co powinno zostać z prywatności aktora, to jego ogląd świata”. Dlatego ja, mając swój ogląd świata, staram się nadać go każdej postaci, którą gram. To na pewno jest wspólny mianownik obu monodramów. Z Anią Wachowicz poznałyśmy się przy monodramie „My hrabiny nie płaczemy” i do pracy nad „Fridą” przystępowałyśmy po ponad dwuletniej znajomości, więc na pewno miało to wpływ na tekst.

ZOBACZ TEŻ:

Jaką kobietą była Frida Doering według ciebie?

- Tak naprawdę nie wiemy prawie nic o Fridzie i Wilhelmie Doeringach, więc wszystko pozostaje w naszej wyobraźni. Wbrew pozorom ta historia wcale nie jest dla nas taka odległa. Jestem z pokolenia, którego dziadkowie przeżyli wojnę. Kiedy byłam małą dziewczynką wracało się w rozmowach z dziadkami do opowieści o wojnie. Zawsze prosiłam dziadków, żeby coś opowiedzieli, bo ten temat mnie szalenie frapował. Kiedy teraz o tym myślę jako dorosła osoba, mam wrażenie, że jest to rodzaj okrutnej ciekawości dzieci, bo osoby, które przeżyły wojnę, na pewno niechętnie wracały do tych wspomnień. Mamy więc do czynienia z historią, ale bardzo namacalną, bo opartą na wspomnieniach ludzi. W nas też pobrzmiewa pewien niepokój z powodu tego, co się dzieje na świecie, więc myślę, że każdy wyczuwa tę niepokojącą atmosferę również ze spektaklu.

Frida Doering, wychowana w pruskim drylu, nauczona powinności kobiety, przez cały spektakl jawi mi się jako kobieta nowoczesna na tamte czas. Zastanawiam się, czy taka była naprawdę, czy to już twoja zasługa.

- Trudni powiedzieć. Ja lubię, kiedy kobieta mówi odważnie. Myślę, że scena jest miejscem, które na to pozwala. Mówię tekst stojąc na podwyższeniu, do publiczności spowitej ciemnością. Publiczność czuje się bezpiecznie, nie czuje się obserwowana. Lubię jak kobiety słyszą wtedy coś niekoniecznie poprawnego.. To daje im odwagę, bo skoro coś zostało głośno powiedziane, to dlaczego tak nie postąpić? Może to wcale nie jest tak niebezpieczne, straszne i nie wiąże się z konsekwencjami? Myślę, że kobiety bardzo tego łakną i szalenie się identyfikują z takimi postaciami, co jest wyczuwalne już w pierwszych momentach przedstawienia. Każdą swoją postać staram się pokazywać tak, żeby mówiła odważnie o swoich pragnieniach i stawiała je przynajmniej na równi z męskimi. Arek Buszko, reżyser przedstawienia, z którym po raz pierwszy spotkałam się w pracy, też podobnie widział Fridę i czasami miałam wrażenie, że wręcz popychał mnie w tę stronę, co było dla mnie bardzo ciekawe. To dodatkowo dało mi odwagę. Lubię, kiedy przy moim kobiecym, w najlepszym tego słowa znaczeniu, oglądzie świata i miękkim feminizmie, mężczyzna jest współtwórcą, bo on dodaje męski pierwiastek. Pewne rzeczy inaczej widzi, gdzie indziej kładzie akcenty, co innego jest dla niego wzruszające, co innego zabawne. W tym przedstawieniu biegliśmy z Arkiem jednym tunelem w stronę silnej kobiety.

Ja zwróciłam uwagę na moment, w którym Frida powiedziała, że więcej nie przekroczy progu muzeum, w którym nazizm już zaczynał kiełkować. W przypadku niemieckiej arystokracji niechęć do nazizmu nie była taka oczywista, więc od Fridy wymagało to pewnej odwagi.

- Ona, jako postać dramatu, ma świadomość odchodzącego czasu. Opowiada o nim jak o zamkniętej epoce. My wiemy, co się stanie, ona może tylko przeczuwać, że to początki czegoś złego. Często osoby, które dużo przeżyły i dużo widziały, a Frida na pewno miała ciekawe życie, mają świadomość, że zmiany, które następują, nie są korzystne. Frida mówi takie zdanie: „To wszystko nie skończy się dobrze”. Słysząc to od razu mamy ciarki, bo wiemy, że tak rzeczywiście było. Trzeba jednak pamiętać o tym, że to, co ja wymyślam tworząc postać, to moja interpretacja, a widzowie tworzą sobie swoje własne opowieści. Bardzo lubię grać ten spektakl, mimo że jest wyczerpujący zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ania napisała bardzo dobry tekst, który, jak to mawiają aktorzy „siedzi w gębie”. Ania pisze mi również monologi do kabaretu, wszystkie zawsze konsultujemy, więc już na etapie ich powstawania mogę czuć, czy to jest coś, co mnie interesuje i przejmuje.

ZOBACZ TEŻ:

Po bardzo współczesnych „Hrabinach” pojawiła się historyczna postać – Frida. Skąd się wziął pomysł na ten spektakl?

- To był pomysł dyrektor Willi Lentza, Jagody Kimber. Pani Jagoda powiedziała, że chciałaby sztukę związaną historycznie z Willą. Szukaliśmy tematu i pojawili się państwo Doeringowie, kolekcjonerzy sztuki. Dla mnie było oczywiste, że to będzie opowieść o kobiecie, czyli o żonie – Fridzie. Wydało mi się to bardzo tajemnicze i ciekawe, więc zaczęliśmy wyczarowywać tę kobietę. Kiedyś skończyliśmy próbę przed północą. Zeszłam na dół do garderoby w kostiumie przebrać się i pomyślałam: ciekawe, czy przyjdzie do mnie Frida? Ale nie przyszła. Myślałam o tym, jaka ona mogłaby być. Czy była drobniejsza ode mnie, bo jestem dość dużą osobą. Czy przyszłaby w negliżu, czy ubrana jak do wyjścia. Nie wyczuwałam jakiejkolwiek negatywnej energii, więc mam nadzieję, że Frida Doering nie jest na nas za tę wizję Jej i jej życia zła. (śmiech)

Masz już na koncie dwa monodramy. Czy to jest tak, że aktor w pewnym momencie ma potrzebę zrobienia takiego spektaklu? Czy do tego się dojrzewa aktorsko?

- W moim przypadku zaczęło się od monologów, które mówiłam w Czarnym Kocie Rudym. Ta forma wyuczonego na pamięć słowa, powiedzianego tak, żeby było to wartkie i ciekawe, a do tego wzbudzało salwy śmiechu, zawsze mnie pociągała. Zaczęłam podążać tą drogą. Potem był spektakl „Uwiedziona. Chili show”, z piosenkami i tekstami Hemara czy Boya Żeleńskiego, Przybory, Iredyńskiego. Wtedy uświadomiłam sobie, że publiczność bardzo łaknie współczesnego tekstu pisanego naszym codziennym językiem. Tak narodził się pomysł powiedzenia bardzo aktualnych tekstów, które złożyły się na sztukę „My hrabiny nie płaczemy”. Nigdy nie miałam planu, że zrobię monodram, ale wszystko się tak potoczyło, że go zrobiłam. W „Hrabinach” jest ze mną na scenie Roman Rydz grający na akordeonie, a we „Fridzie” też jest muzyka na żywo, która odgrywa niebagatelną rolę. Jest Joasia Kraszewska, wiolonczelistka, grająca pieśni Schumanna, a śpiewa Felipe Cespedes Sanchez, wybitny tenor, który przyjął moje zaproszenie, i mam wrażenie, że muzyka jest niezwykle ważnym elementem spektaklu.

Czy po zagraniu dwóch monodramów zyskuje się więcej pewności zawodowej, więcej siły?

- Tak. Ja jestem realistką i romantyczką jednocześnie. Gdy wiem, że kiedy gram „Hrabiny”, które trwają godzinę i 20 minut, publiczność jest ze mną i z całą pewnością się nie nudzi, a wręcz przeciwnie, mam dowód, że to działa. I to mnie przekonuje. Daje mi odwagę podejmowania innych tematów. Dlatego zdecydowałam się pracować nad „Fridą”, chociaż cały czas zastanawiałam się, czy to będzie ciekawe dla publiczności. Przyjęcie spektaklu przez publiczność to dla nas zawsze wielka niewiadoma. Natomiast praca z Arkiem Buszko była dla mnie wielce inspirująca, rozwijająca i czułam to już na etapie prób, więc to był mój duży sukces. Pracowaliśmy twórczo, wymyślaliśmy świat Fridy od początku. Tworzyliśmy postać. Do samego końca wybierałyśmy z Kasią Banuchą kostium. Można było pójść różnymi drogami, ale ta, którą wybrałyśmy, wydaje się właściwa.

Teraz się szykują nowe wyzwania, bo otwiera się Teatr Polski po modernizacji, będzie 5 scen. Jakie nadzieje zawodowe z tym wiążesz?

- Pracuję już nad rolami, które mi zaproponowano w tej nowej przestrzeni. Nawiążę do tego, co mówiłaś o monodramach – na pewno jak się pracuje nad tak dużymi tekstami, zyskuje się większość pewność, że się podoła innym zadaniom. A jednocześnie potrafi się docenić wysiłek kolegi, który dźwiga spektakl na swoich ramionach. Ja bardzo doceniam kolegów, którzy są kołem zamachowym przedstawienia, bo wiem, że głównie na ich energii jest oparta cała machina, pod którą my, jako pozostałe postaci, się na chwilę podczepiamy. Jestem dojrzałą aktorką, niedługo skończę 50 lat i nie czuję, żeby miała jakiś dół w swojej karierze. Inna sprawa, że sama sobie znajduję tematy do grania, więc jak się nic nie dzieje, to sprawiam, że się dzieje. Ten nowy teatr to jest przede wszystkim wspaniała, doprowadzona do końca idea Adama Opatowicza. Na razie myślę o tym, żeby jak najlepiej zagrać powierzone mi role, a co przyniesie przyszłość? Zobaczymy. Na pewno będzie przyjeżdżało wielu młodych reżyserów. To szalenie ożywiające pracować z młodymi ludźmi, którzy mają świeże spojrzenie na świat.

Dobrze, że powiedziałaś ile masz lat. Teraz mogę spokojnie zadać ostatnie pytanie. 4 maja do data twoich okrągłych urodziny i jubileusz 500. przedstawienia „Prywatnej kliniki”. Czy to powoduje, że robisz jakieś podsumowania zawodowe?

- Myślę, że miałam ciekawą drogę, bo zagrałam dużo sporych ról, które były trudnymi zadaniami. Miałam szczęście, że wiele przedstawień, w którym grałam, było długo na afiszu. Nigdy nie zdarzyło się, żebym jakiejś roli nie lubiła. Jak już się brałam za postać, to mimo obaw, które mi towarzyszyły, na przykład, że przedstawienie nie będzie grane albo, że inna rola byłaby lepsza dla mnie, zazwyczaj wszystko obracało się na moją korzyść. Często się zdarzało, że grałam kobiety starsze niż byłam w rzeczywistości. Moje profesorki w szkole mówiły, że zawsze można zagrać starszą niż się jest, ale nie młodszą. Nigdy nie spotkałam się z zarzutem, że jestem za młoda na postać. Myślę, że z tej dojrzalszej kobiety przechodziła na mnie jej życiowa mądrość i to wpływało na efekt końcowy. Najważniejsze w mojej pracy jest to, żeby publiczność mi wierzyła.

ZOBACZ TEŻ:

Olga Adamska

Szczecinianka z urodzenia i świadomego wyboru. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie (dyplom u Jana Peszka i Mikołaja Grabowskiego). Debiutowała jako studentka w Teatrze Starym w Krakowie w spektaklu „Biesy albo Mały Plutarch żywotów nieudanych" w reżyserii Ludwika Flaszena. A po ukończeniu PWST w Teatrze Stu w Krakowie w sztuce „Babiniec" Antoniego Czechowa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Od 1998 roku w zespole Teatru Polskiego w Szczecinie, gdzie zagrała wiele ról. Zagrała również w monodramach „My hrabiny nie płaczemy” oraz „Frida. Kolekcjonerka z Westendu”.

od 7 lat
Wideo

NORBLIN EVENT HALL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński