Gdyby to były tylko czerwone plamy olejnej farby, rozlanej na pomniku, można by było przypuszczać, że to po prostu wandale przypadkowo wybrali ten grób i go zniszczyli. Ale ten, kto popełnił ten barbarzyński czyn, zrobił to z premedytacją. Musiał znać historię rodziny Kowalskich. Tyle że wyciągnął z niej niewłaściwe wnioski.
Roboty przymusowe
Bronisława Kowalska zmarła w 1994 roku, Stanisław Kowalski pięć lat później. Mieszkali we wsi Mokre w gminie Sianów, kilka kilometrów od Szczeglina. W Koszalińskiem osiedlili się w listopadzie 1946 roku. Przez sześć wcześniejszych lat pracowali przymusowo w Niemczech - niedaleko Hanoweru - w gospodarstwie rolnym. W roku 1940 oboje mieszkali w Świętokrzyskiem w powiecie opatowskim. To stamtąd zostali wysłani przez niemieckich okupantów na roboty przymusowe w głąb III Rzeszy.
- I pewnie dlatego napisano tu te rzeczy, nie wiedząc dokładnie, dlaczego mama z tatą tam byli - pokazują na zniszczony nagrobek pani Stanisława Rolka i pan Ryszard Kowalski oraz jego żona pani Małgorzata Kowalska, gdy spotykamy się z nimi na szczeglińskim cmentarzu.
Przednia część nagrobka jest oblana czerwoną olejną farbą. Ochlapane nią są napisy, także znicze oraz otoczenie nagrobka. Z tyłu widnieje duży napis, z błędami, namalowany palcem lub jakimś małym pędzlem: „Tu są folczdoicze / Rębów Raków / 1940-44”.
29 lat po śmierci mamy
- Znajomy zadzwonił wieczorem w poniedziałek, że grób jest zniszczony. Pojechaliśmy od razu na cmentarz i nie mogliśmy uwierzyć w to, co zobaczyliśmy na miejscu - opowiada pan Ryszard.
- Na miejscu poczuliśmy się fatalnie. To było takie uczucie bezradności, taka pustka i jeszcze żal, bo o co chodzi? Dlaczego ktoś to zrobił? Po co? Grób rodziców istnieje od prawie 30 lat i nagle komuś się coś przypomniało? Rodzice byli naprawdę spokojnymi ludźmi. Nie mieli wrogów, żadnych zatargów z nikim. Rzeczywiście tata mieszkał w Rembowie, nie w Rębowie, a mama niedaleko. Do Niemiec w roku 1940 trafili przymusowo, jak tysiące innych Polaków. W powojennej Polsce żyli jak każdy. Mama była krawcową, tata pracował fizycznie na gospodarce, a trochę także w lesie. A teraz, tyle lat po śmierci, tak ich skrzywdzono i pomówiono. Tak jak całą naszą rodzinę - dodaje zbulwersowany.
Rodzeństwo zadzwoniło na telefon alarmowy 112. Ale tam usłyszeli, że mają zrobić zdjęcia i następnego dnia stawić się osobiście w komendzie policji. Tak też zrobili, na komisariat w Sianowie przyszli we wtorek. Policjanci przyjęli zgłoszenie, choć żałowali, że nie poinformowano ich o zdarzeniu od razu, gdy farba była jeszcze świeża, a ślady widoczne. Przyznali jednak rację, że tak naprawdę w błąd rodzinę Kowalskich wprowadził dyspozytor telefonu 112. Ma to być jeszcze wyjaśniane.
Własne śledztwo
- Zgłoszenie zostało odebrane i trwa już nasze postępowanie w tej sprawie. Dzielnicowy był na miejscu, zebrał dostępne materiały dowodowe, ale nie minęła jeszcze doba od zgłoszenia, dlatego na razie nie możemy nic więcej dodać - mówi nadkomisarz Monika Kosiec z Komendy Miejskiej Policji w Koszalinie.
- My też przeprowadziliśmy takie małe, własne śledztwo. Obdzwoniliśmy kuzynostwo w Rembowie, popytaliśmy rodzinę w Koszalinie, ale nikt, naprawdę nikt nie ma pojęcia, po co i kto mógł to zrobić - mówi jeszcze pani Małgorzata Kowalska.
- Znaleźliśmy tylko taką szaro-czarną, włóczkową czapkę. Ale nie ruszaliśmy jej. Leżała przy jednym ze zniczy. Chyba należała do tego, co wylał tę farbę. Policjant zabrał tę czapkę. Ona jest chyba jedynym dowodem na razie.
Absolutnie nieakceptowalne
Po sąsiedzku z cmentarzem komunalnym w Szczeglinie znajduje się stary cmentarz poniemiecki. Jest tam sporo nagrobków, niektóre jeszcze z XIX wieku. Tych nikt nie ruszył, nikt nie uszkodził.
Ksiądz Wojciech Parfianowicz z Kurii Biskupiej w Koszalinie przyznaje, że trudno ten akt zniszczenia nagrobka rodziny Kowalskich ocenić mu pod kątem wiary.
- Z tego, co słyszę, to raczej akt bandycki, zwykły wandalizm. Ale z czysto ludzkiego spojrzenia należy powiedzieć, że jest to absolutnie nieakceptowalne. Na szczęście takie zdarzenia na cmentarzach nie są zbyt częste - dodaje.
Folksdojcz, volksdeutsch (wym. folksdojcz): w okresie okupacji hitlerowskiej: osoba wpisana na listę osób pochodzenia niemieckiego, mających przywileje w stosunku do ludności polskiej. Słownik języka polskiego PWN
Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?