Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śrubek w sobie mam więcej niż włosów na głowie

Joanna Krężelewska
Krzysztof Fus urodził się w 1941 roku. Był kaskaderem m.in. w "Szwadronie", "Psach", "Nocnym graffiti", "Ekstradycji 2", "Bożej podszewce" i "Panu Tadeuszu".
Krzysztof Fus urodził się w 1941 roku. Był kaskaderem m.in. w "Szwadronie", "Psach", "Nocnym graffiti", "Ekstradycji 2", "Bożej podszewce" i "Panu Tadeuszu". Joanna Krężelewska
Rozmowa z Krzysztofem Fusem, pierwszym polskim kaskaderem.

Kaskader

Kaskader

Słowo "kaskader" wywodzi się od francuskiego cascadeur. Początkowo oznaczało akrobatę cyrkowego, który wykonywał szereg przewrotów, następujących kolejno po sobie. Pierwszym znanym kaskaderem był Frank Thanaway, który wystąpił w "The Great Train Robbery" w 1903 roku.

- Czy kaskadera boli to, że pozostaje w cieniu aktora?

- To stwierdzenie na wyrost. Na ponad tysiąc filmów fabularnych, odcinków seriali i przedstawień teatralnych, w których wystąpiłem, może tylko jeden procent to było ewidentne dublowanie aktora. Na ogół reżyser obsadza kaskadera w roli, której granie zagraża życiu lub zdrowiu. Ale to jest samodzielna postać, tak zwany epizod aktorski. Wtedy nie ma problemu, bo można pokazać twarz kaskadera.

- Twarz najczęściej zalaną krwią...

- To Amerykanie wymyślili, że w normalny sposób już się nie umiera. Przeciwnik strzela do drugiego z pistoletu i jakaś diabelska siła unosi tego w powietrze, po czym leci dziesięć metrów, jakby go z armaty wystrzelili. Paranoja. Nie ja to wymyślam. Robię, jak mi każą. Na przykład w jednym filmie torturowaliśmy aktorkę rozebraną do naga i przypiętą do ściany. Przy piątym kilkulitrowym pojemniku krwi zażartowałem, że ze słonia tyle by nie wycisnęli.

- Pana profesja jest bardzo niebezpieczna, łatwo o wypadek i to śmiertelny...

- Trzy razy przeżyłem śmierć kliniczną. To, że jestem taki piękny, to zasługa mojej mamy. W 1967 roku na planie spaliła mi się twarz, a mama dała mi swoją skórę spod piersi. Śmieję się, że moja twarz ma ponad sto lat, chociaż ja młody chłopak jeszcze jestem. Dziś jestem niepełnosprawny. Dwa lata temu w filmie "Dublerzy" urwało mi lewą nogę. Błąd w sztuce, tyle że nie mój, lecz pirotechnika. Śrubek w sobie mam więcej niż włosów na głowie. Na każdym lotnisku proszą mnie, żebym wyjął metalowe przedmioty, bo ciągle brzęczę na bramce. Kiedyś się zbuntowałem i mówię, że nie wyjmę i na pytanie, dlaczego, powiedziałem, że mam je w zadku! To są te okrutne strony zawodu, szpitale, paraliże i sprężyny w kręgosłupie.

- Przez swoją pracę stracił pan zdrowie. Żałuje pan swojego wyboru?

- Zawsze myślałem bardzo samolubnie i robiłem to, na co miałem ochotę. Dlatego rozpadło mi się kilka związków. Dopiero piękna koszalinianka, którą ukradłem, ma do mnie anielską cierpliwość. I do synka, który wrodził się w tatę i zagrał już w jedenastu filmach. Niedawno zrozumiałem, że dla partnera mój zawód jest ciężki. Wychodzę do pracy i synek mówi, żebym na siebie uważał. No tak, bo prosto z planu mogą mnie wsadzić w pudło rozmiar pięć, kolor jasny orzech. Komuś sprawia się przykrość, bo robi się to, co się lubi. A mogłem być pisarzem. Teraz piszę i wiem, że nie potrafiłbym pewnych rzeczy opisać, gdybym sam tego nie przeżył.

- A czy jest wesoła strona?

- Czasem mam ubaw po pachy.

- Czy tak było, kiedy w 1969 roku, spadając z wozu, dublował pan Zofię Merle? Ona sama stwierdziła, że dzięki panu widzowie zobaczyli, jak zgrabne i smukłe ma nogi

- (śmiech) To było tak. Przyjeżdżam na rozmowę i, o dziwo, producent nie kłóci się o pieniądze. To było już podejrzane. Idę do garderoby i pytam, gdzie kostium. Mówią, że mogę go zobaczyć, jak sprawdzą, czy podpisałem umowę. Sprawdzili i dostaję: sztuczny biust, kapelusik w papużki, majtki z falbankami, pas do pończoch, nylony i peruczka. Gabaryty Zosi, zresztą sama pani wie, więc jeszcze poduchy do wypchania zadka. Kiedy wychodziłem z łódzkiego Grandhotelu, wyzywano mnie od różnych takich odmieńców.

- A jaki był pana najtrudniejszy numer?

- Wbrew pozorom to nie skok z czterdziestu metrów z kolejki linowej, bo spadłem na wspaniale miękkie gałęzie świerkowe. Chociaż za trzecim razem się nie udało i nie wiem, dlaczego żyję. Najtrudniejszy? Hmm... Jak pędząc na saniach na pełnym gazie wpadłem na góralskie sanie wyładowane balami drzewa. Cud, że mi kręgosłup nie pękł. Był też skok z galopującego konia do studni, którego nikt nie powtórzył. Nie był w stanie.

- Boi się pan czasami?

- Jest kilku takich, którzy opowiadają, że bardzo się boją , ale mimo to coś robią. Bohaterowie... Otóż oświadczam, że ja nie chcę latać z pilotem, który się boi, nie chcę, żeby ochraniał mnie policjant, który się boi i tak dalej. Ja się nie boję. Jeśli stoję na dachu budynku i mam skoczyć, to znaczy, że zgodziłem się na tę robotę, więc pochylam się, lekki skłon przez bark, ląduję na materacu i idę do domu. Nie mam przyspieszonego tętna. Wyjątkiem są sytuacje, w których coś wymyka się spod kontroli albo nie było zaplanowane. Na przykład jeśli koń biegnie nie tak. Ale nie nazwałbym tego strachem. Wtedy walczę.

- Czyli jest pan człowiekiem, który nie wie, co to strach?

- Ależ ja się boję, tyle że nie w pracy. Najbardziej o mojego syna. Tak sobie myślę, że chyba urodził się za późno. Chłopu po sześćdziesiątce trzeba te rzeczy obciąć, żeby się już nie rozmnażał i tyle. Czasem budzę się w nocy i idę popatrzyć, jak Krzyś śpi. Budzą się we mnie obawy, że go nie zdążę wychować. Zresztą czasem zachowuję się jak jakaś obłąkana ciotka. Denerwuję się, kiedy syn wchodzi na płot. Co z tego, że wszyscy chłopcy włażą na płoty? Ja się boję, bo mam go jedynego. Ostatnio postarzałem się o dobre dziesięć lat. Zamiast go edukować, zabroniłem zabawy petardami. Nie powiedziałem, co zrobić z niewybuchem. Petarda nie wybuchła, a on wziął ją do ręki i wtedy eksplodowała mu w twarz. Przyjeżdżam do szpitala, a pan doktor, który go operował, stwierdził, że bym się syna nie wyparł. Dlaczego? Bo po wybudzeniu Krzysiu powiedział, że i tak będzie kaskaderem.

- I będzie nim?

- Zaczynał od kaskaderki. Miał siedem lat, kiedy chodził dwadzieścia pięć metrów nad ziemią w filmie "Długi weekend".

- Ciekawa rodzina...

- Nawet uznana za patologiczną. (śmiech) To było tak. Krzyś zagrał główną rolę w filmie Kamińskiego "Osiem plus sześć". Jego filmowa matka była prostytutką, a on był ciągle bity i głodzony. Kolejni kochankowie matki zmuszali go do palenia papierosów i temu podobnych. Matka nie wytrzymała i popełniła samobójstwo. Zdjęcia skończyły się w nocy, a Krzyś się uparł, że i tak pójdzie do szkoły. Chodził wtedy do zerówki. Pani kazała dzieciom narysować to, co zostało im w pamięci z weekendu. Krzyś narysował wannę wypełnioną krwią, pod wanną kobietę, z której rąk tryskała krew. Pani, zdenerwowana, zapytała, co to jest, a on odparł, że w nocy jego mama... i nie zdążył dokończyć, że chodzi o filmową mamę. Wezwano mnie do szkoły, a tam policja, panie z opieki. Musiałem wszystko wyjaśniać.

- No to ładnie pan syna urządził. To był pierwszy raz?

- Ale było też zabawnie. Kiedyś w klasie oglądali "W pustyni i puszczy". Pani zauważyła, jak to odważny Staś podszedł do groźnego lwa, a mój syn na to: "Proszę pani, tam nie było żadnego lwa. Lwem był mój tata, ale mama mówi, że on nie jest wcale taki groźny". Pani w szoku, dzieci w śmiech, a on na to: "I krokodylem był dwa razy i Zofią Merle, i Magdaleną Zawadzką". Nauczycielka wezwała żonę i powiedziała, że syn wygaduje niestworzone historie. Chciała go nawet do szkolnego psychologa skierować. A żona zapytała, jakie. "No, że mąż był lwem". "No bo był. I krokodylem dwa razy" - wyjaśniła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński