Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miłość na nas spadła

Krystyna Pohl
Basia przygotowuje książkę "Moja tunezyjska rodzina". Od prawie 30 lat prowadzi dziennik, robi notatki. Mówi, że ma to w genach po ojcu Józefie Pozorskim, który też opisywał codzienność.
Basia przygotowuje książkę "Moja tunezyjska rodzina". Od prawie 30 lat prowadzi dziennik, robi notatki. Mówi, że ma to w genach po ojcu Józefie Pozorskim, który też opisywał codzienność. Marcin Bielecki
Ona Polka, on Tunezyjczyk. Ona piękna, zadbana, dojrzała. On przystojny i młody. Młodszy. Poznali się, pokochali i postanowili być razem.

Dzieli ich wiele: religia, kultura, wiek. Ale łączy miłość. W życiu też może być jak w baśni z tysiąca i jednej nocy, przekonują zgodnie.

Zauważył ją od razu. Smukła, jasnowłosa, zawsze uśmiechnięta. Takich jak ona pięknych kobiet i dziewcząt w tunezyjskim kurorcie Hammamet jest pełno, ale to od niej nie mógł oderwać wzroku.

- Moja Barbarota była najpiękniejsza, zjawiskowa - mówi Neji i od razu się poprawia. - Ona ciągle jest piękna i niezwykła. Moja kochana żona.

Syn zrobił niespodziankę

Barbarota, Barbarusia, tak ją nazywa, bo imię Barbara brzmi za twardo. A Basia, Basieńka nie jest mu łatwo wymówić.

Poznali się dokładnie rok temu, od ośmiu miesięcy są małżeństwem. Tęsknią za słońcem Tunezji, ale mieszkają w Szczecinie.

Przed rokiem Basia Arsoba po raz pierwszy pojechała do Tunezji. Jej syn Jerzy, globtroter, fotograf, wydawca, zrobił jej niespodziankę. - Ciągle nie ma mnie w domu, ciągle wyjeżdżam w odległe zakątki świata, więc pomyślałem, że mamie też coś się należy i wykupiłem wycieczkę - mówi. - Tunezja w maju wydała mi się najlepsza. Kwitną jaśminy, słońce jest łagodne. A że tam mama znalazła miłość życia, to tylko należy się cieszyć.

Tunezja urzekła Basię pięknymi plażami, błękitem morza, egzotyczną roślinnością i bajecznie kolorowymi targowiskami. Któregoś razu zaproszono ją na wieś, na tunezyjskie wesele. Niemka wychodziła za Tunezyjczyka. Bardzo jej się podobało. Ale wtedy nie przypuszczała, że niedługo będzie uczestniczyć w podobnym, ale własnym ślubie.

Będziesz moją żoną

Naji Haddaji był szefem ochrony hotelowego kompleksu. Widywał Barbarę codziennie, ale dopiero po tygodniu odważył się podejść. Zagadał, zaprosił na kawę. Spotkali się w większym gronie turystów. Z pasją opowiadał o kulturze, rodzinie i urokach swojego kraju, Barbara tłumaczyła z angielskiego na polski. A potem widywali się już codziennie. Zaiskrzyło już w tym pierwszym. Mówią, że miłość na nich spadła.

W przeddzień jej wyjazdu umówili się na promenadzie. Barbara jest przekonana, że o dwudziestej. Przyszła punktualnie i czekała prawie godzinę. Neji nie było. Rozżalona wróciła do hotelu. Nie mogła uwierzyć, że taki ma być koniec ich znajomości. Całą noc nie spała. Napisała pożegnalny list.

On jednak przyszedł na promenadę, ale o dwudziestej pierwszej. Czekał kilka godzin. Też nie chciał wierzyć w taki finał. Ale skoro nie przyszła, to go nie chce. W końcu rano zadzwonił do hotelu. - Barbarusia, co się stało, całą noc na ciebie czekałem! - zapytał zaniepokojony i odetchnął z ulgą, gdy usłyszał, że tylko pomylili godziny.

Zobaczyli się tuż przed odjazdem autokaru na lotnisko. W pudełeczku przyniósł pierścionek zaręczynowy i zakładając go jej na palec, powiedział: "Będziesz moją żoną".

- Powiedziałam "tak", a potem przez całą drogę ryczałam - przyznaje Barbara. - Chciałam jak najszybciej wrócić do Tunezji.

Miłość uskrzydla

Przez kilka miesięcy niemalże dzień w dzień pisali do siebie listy. Jego są romantyczne, pełne wyznań, ozdobione rysunkami, suszonymi kwiatami. Często rozmawiali przez telefon.

Jerzy przyglądał się matce i w końcu bardziej stwierdził niż zapytał: "Mama, ty się zakochałaś. Jesteś taka piękna, młoda". Potwierdziła. Opowiedziała, kim jest ten wybrany. Wieku też nie przemilczała. Zaakceptował. Powiedział, że liczy się miłość i to, że jest szczęśliwa i ma jego błogosławieństwo. Ale nie cała rodzina była taka tolerancyjna i wyrozumiała. Musiała wysłuchać uwag w rodzaju, dziewczyno, co ty robisz, zastanów się, oszalałaś na stare lata. Machnęła ręką.

- Każdy ma prawo do swoich wyborów, swojego życia - mówi z uśmiechem. - Nikogo nie krzywdzę. A nawet gdyby cały świat był przeciwko mnie, to i tak z tego uczucia nie zrezygnuję.

Koleżanka, która niedawno spotkała Barbarę na ulicy, aż stanęła z wrażenia, bo Basia nie szła chodnikiem, a niemalże frunęła. "I niech ktoś zaprzeczy, że miłość nie uskrzydla" - śmieje się i dodaje po cichu, że trochę Baśce zazdrości. I nie jest zdziwiona jej decyzją, bo Basia zawsze żyła kolorowo, niekonwencjonalnie.
Ślub zaplanowali dopiero na wiosnę tego roku i oczywiście w Polsce. Ale Naji w listach coraz częściej pisał: "Barbaruta, przyjeżdżaj jak najszybciej. Tu się nie da bez ciebie żyć".

Postanowiła, że jesienią pojedzie do Tunezji. Musiała zarobić, bo emerytura kustosza biblioteki do oszałamiających nie należy. Intensywnie poszukiwała pracy. W swoim CV napisała: "Jestem dyspozycyjna, komunikatywna, energiczna. Szukam pracy, bo potrzebuję pilnie pieniędzy na wyjazd. Determinacja wyzwala we mnie dodatkową, ogromną energię".

Znalazła pracę w jednej ze szczecińskich restauracji. Robiła wszystko, pracowała przez trzy miesiące po czternaście godzin. Całkiem nieźle zarobiła. 22 września poleciała do Tunezji, a tydzień później już była mężatką. Naji ją przekonał, wszystko przygotował. Ona jakby czuła, że tak będzie i zabrała z sobą niezbędne dokumenty.

Wesele pod oliwkami

Ślub cywilny wzięli w Hammamet. Świadkami byli dwaj bracia pana młodego. Zgodnie ze zwyczajem mąż zapłacił za żonę symbolicznego dinara. Na wesele pojechali do Nabech, rodzinnej wioski Naji. Znajduje się niedaleko Kairouan, jednego z czterech na świecie świętych miast islamu. Jest w nim ponad sto meczetów. Jechali drogą wysadzoną opuncjami metrowej wysokości.

Lepianki i oliwne ogrody, głośna arabska muzyka, aby wszyscy słyszeli, bo ślub to wielkie wydarzenie i wielka radość. To najważniejsza uroczystość w życiu każdego Tunezyjczyka. Trwała trzy dni i odbywała się pod rozłożystym stuletnim oliwkowym drzewem. Uczestniczyli w niej wszyscy członkowie rodziny Naji i mieszkańcy wioski. Ponad dwieście osób.

- Rodzina przyjęła mnie niezwykle serdecznie, jak księżniczkę - opowiada Barbara. - Znali mnie ze zdjęć i opowiadań Naji. Wszyscy na nas czekali w pięknych tunezyjskich strojach. Przed ślubem specjalnym wzorem pokryto mi dłonie. Ubrano w kremową suknię, którą wybrał mąż, dostałam też suknię tunezyjską, kolorową, bogato haftowaną i szal od mamy Naji. Ja jej przywiozłam korale z bursztynów, bardzo się jej spodobały, od razu je założyła. Generalnie nie ma prezentów, nie ma też ogromnych ilości jedzenia, tak jak to bywa na naszych weselach. I zgodnie z muzułmańską religią nie ma ani grama alkoholu. A ludzie wspaniale się bawią, tańczą, śpiewają. Na stołach nie brakowało owoców, słynnej miętowej herbaty. Do jedzenia był kuskus, pszenna kaszka z warzywami i jagnięciną. Pyszne danie. Byłam pod wrażeniem wzajemnej serdeczności okazywanej przez członków licznej rodziny Naji i szacunku dzieci wobec dorosłych. Całują rodziców w rękę, z uwagą słuchają. Mimo że woda jest na wagę złota, wszyscy są tacy czyści, pachnący.
W trzecim dniu wesele odbywało się w Kairouan, w wynajętej sali tamtejszej opery. Taki zwyczaj. Zaprosili prawie sto osób. Tańce, nie tylko tunezyjskie, trwały kilka godzin.

Moja tunezyjska rodzina

W październiku Barbara wróciła do Polski, a w listopadzie przyjechał Naji. Z opowieści żony wiedział, że w Polsce to miesiąc najbardziej szary, najsmutniejszy. Ale potem ma szansę zobaczyć śnieg, którego nie widział nigdy w życiu. Zobaczył, bo w grudniu sypnęło nawet obficie. Nawet rodzinie wysłał zdjęcia.

Do szczęścia brakowało pracy. Mimo że ma zieloną kartę, wszelkie dokumenty, zezwolenia, szukali jej długo. Zazwyczaj było tak: aplauz radości po rozmowie telefonicznej, bo pracowników brakuje w wielu branżach i prośba, by przychodził jak najszybciej. Gdy stawał w drzwiach, na twarzy przyszłego pracodawcy pojawiał się wyraz zdziwienia i niechęci, okraszony formułką :"Zadzwonimy do pana". Nigdy nie zadzwonili.

- Czy to, że nie jestem Polakiem, że mam południową urodę oznacza, że jestem kimś gorszym - zastanawia się Naji. Z wrogim spojrzeniem spotyka się też na ulicy. Jedynie dzieci są sympatyczne. Pozdrawiają go z uśmiechem, pytają po angielsku, skąd pochodzi.

W końcu znalazł pracę. Prowadzi jedną z arabskich restauracji w Szczecinie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gs24.pl Głos Szczeciński